Historie PIOTRA LIPIŃSKIEG​O

ANODA. KAMIEŃ NA SZAŃCU 

Znam go od 20 lat. Zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić, choć nigdy go nie spotkałem.

To przyjaźń specyficzna. Pisarska. Jednostronna.

Autor nie musi lubić postaci, które opisuje. Wystarczy, że je rozumie. Ale bywają tacy bohaterowie, z którymi chciałoby się zakumplować. Taki jest Janek.

W 1995 roku opublikowałem w „Gazecie Wyborczej” pierwszy reportaż o „Anodzie”. Byliśmy wtedy w podobnym wieku – ja miałem 28 lat, Janek – o dwa lata mniej, gdy zginął.

20 lat temu mogłem jeszcze porozmawiać z ludźmi, którzy wiedzieli o nim więcej, niż można wyczytać z dokumentów. Dziś ludzie ci w większości już nie żyją. Zostały tylko papiery, które wygłaszają monologi.

Z Jankiem od początku miałem jeden problem – trudno pisze się o bohaterach pozytywnych. Ciężko bez patosu kreślić słowa o patriotyzmie. Bo żyjemy w świecie, który nie wymaga wielkich poświęceń.

Był legendą swojego pokolenia. To on pierwszy rzucił butelką podczas akcji pod Arsenałem. Postać pomnikowa? Gdzie tam, niesamowity zgrywus.

– Przyjdzie do ciebie wysoki, przystojny blondyn, bardzo grzeczny, miły, z dużym poczuciem humoru – tak zapowiedziałaby go Anna Borkiewicz-Celińska „Iza”, koleżanka z batalionu „Zośka”. – Urodzony aktor. Każda jego mina powodowała wybuch śmiechu. Wszyscy go kochali

Podczas okupacji próbował żyć normalnie. Anna Jakubowska „Paulinka”, łączniczka i sanitariuszka w „Zośce”, zapamiętała, że do ostatnich minut przed dwudziestą, godziną policyjną, prowadził bogate życie towarzyskie i sportowe.

Pływał z przyjaciółmi w Wiśle. W parku wdrapywał się na cokół pomnika i wygłaszał przemówienie. Układał śmieszne rymowanki. W dodatku potrafił je komicznie recytować.

Czasami śpiewał, a kiedy indziej parodiował kolegów. Po wojnie, gdy dowiedział się, że premier Józef Cyrankiewicz ożenił się z aktorką Niną Andrycz, omotał telefonistkę i zdobył numer telefonu, aby złożyć nowożeńcom życzenia.

Anna Jakubowska poznała „Anodę” wiosną 1944 roku. Po raz drugi zetknęła się z nim na pierwszej bazie leśnej, na której była sanitariuszką i wykonywała prace gospodarcze.

– Janek zwracał uwagę swoją osobowością – zapamiętała. – Jakiś nimb już go otaczał, że to ten bohater, który brał udział w wielu akcjach. A jednocześnie zupełnie odwrotnie się zachowywał. Jak kolega, kumpel. Bezpośredni. Zupełnie się nie wywyższał, mimo że należał do grupy dowódczej. „Anoda” nie rozróżniał, że ktoś jest ważniejszy, a ktoś mniej ważny. Rozładowywał wszystkie napięcia humorem i potrafił wyrobić sobie autorytet. To są właśnie takie cechy, które się rzadko spotyka jednocześnie.

Pewnego dnia śpiącego na trawie Janka chłopcy po cichutku związali sznurem. Razem z karabinem. Wszyscy czekali, kiedy się obudzi. Nagle z bardzo daleka doleciał odgłos strzału. Byli wrażliwi na takie hałasy.

Janek obudził się natychmiast. Chciał się zerwać. I oczywiście nie mógł. Wszyscy buchnęli śmiechem. On też. Mógł mieć pretensje, był przecież jednym z dowódców. Ale żart przyjął z humorem.

– Jeżeli ktoś potrzebował pomocy, Janek był do tego pierwszy – wspominała Anna Jakubowska. – Robił to nie z przymusu, tylko z uśmiechem, z życzliwością. Nie było w nim żadnego jadu, zazdrości, złośliwości. Dlatego był bardzo lubiany przez chłopców i podziwiany przez dziewczyny.

Wieczorami organizowano ogniska harcerskie z gawędami. Janek bezbłędnie parodiował Hitlera.

– Zawsze umiał sobie zrobić tę grzywkę w taki sposób, że wszyscy ryczeli ze śmiechu – opowiadała Anna Jakubowska. – Kiedyś z Dorotą Łępicką, moją największą przyjaciółką, dyżurowałyśmy w kuchni. Przywieźli nam cielaka obdartego ze skóry, miałyśmy go ugotować, ale trzeba było najpierw poćwiartować. To absolutnie przekraczało nasze możliwości. Moja przyjaciółka postanowiła zrobić móżdżek cielęcy i próbowała rozłupać czaszkę tego nieszczęsnego cielaka. A w pobliżu, na trawie, była odprawa dowództwa, czyli „Giewonta”, „Kołczana”, Janka Rodowicza. Janek akurat siedział przodem do nas i obserwował nasze wysiłki. Dorota trzepnęła w końcu siekierą w czaszkę cielaka, mózg rozprysnął się wszędzie. Janek zaczął ryczeć ze śmiechu.

Danuta Winiarska była łączniczką i sanitariuszką. Zapamiętała szalone pomysły Janka. Kiedyś wybrali się do Andrzeja Samsonowicza „Księcia”. To było świąteczne przyjęcie. Gaszono światła, po czym chłopcy pojawiali się jak duchy i odgrywali różne osoby. Gdy kolejny raz zapalono światło, zobaczyli Janka na balkoniku okalającym szczyt pieca. Stał w przedziwnej pozie ubrany w czarny trykot. Wszyscy byli zdumieni, jak się tam dostał.

Kiedy indziej „Anoda” udawał, że jest kowbojem. Stanął na rękach i nogami tak nieszczęśliwie porysował bufet, że trzeba było go pastować, żeby rodzice nie nakrzyczeli.

– Mama Janka opowiadała mi, jak gdzieś zdobył rewolwer – zapamiętała Danuta Winiarska. – Siedzieli w domu z kolegą i w pewnym momencie mama usłyszała huk nie z tej ziemi. Jasiowi pistolet wystrzelił. A dookoła Niemcy. Wszyscy się bali, ale mama znosiła te jego wszystkie wyczyny. Była szalenie tolerancyjna, miła i serdeczna dla nas.

Chłopcy i dziewczęta nocowali często u Konrada Okolskiego, dowódcy plutonu „Felek”. Potem rano szli na mszę do kościoła Zbawiciela.

– Myśmy świetnie się czuli, świetnie żeśmy się bawili – wspominała Danuta Winiarska. – Mimo że groziło nam w każdej chwili niebezpieczeństwo. Gdy ktoś wychodził na ulicę, nigdy nie wiedział, czy wróci. Nie chodziliśmy do kina, to się bojkotowało. Ale kiedyś byliśmy na jakichś koncertach muzyki poważnej. U nas w domu był adapter. Wtedy to była rzadkość. Tata nam zrobił prezent. Mieliśmy dużo płyt. I operowych, i do tańca, i z różnymi piosenkami. Przychodzono do nas w niedzielę po mszy, wtedy włączaliśmy ten adapter i płyty.

Jednym z gości był „Anoda”. Lubił muzykę. Dziewczyny żałowały tylko, że Janek nigdy nie tańczy. Ale on przyrzekł sobie, że nie zrobi tego do końca wojny. Za to czasami sam coś śpiewał albo deklamował.

Danuta Winiarska wspominała: – Był taki fajny, bezpośredni i beztroski. Żaden z innych chłopców podobnych rzeczy nie robił. A byli przecież w jego wieku. Jego coś roznosiło. Jak zginął, pomyślałam: „Może to jest tak, że jak ktoś krótko żyje, to musi przez ten czas wyładować swoją energię”.

Z jednej strony skory do żartu, do draki. Z drugiej – śmiertelnie poważny w sprawie patriotyzmu i wiary. Tak go wychowano w typowej przedwojennej inteligenckiej rodzinie.

– Gdyby więcej było takich ludzi, świat byłby lepszy – mówił o Janku jeden z jego kolegów i podkomendnych.