Historie PIOTRA LIPIŃSKIEG​O

KROKÓW SIEDEM DO KOŃCA 

W tej historii nie ma nic pewnego. Prawie każdy okazuje się kimś innym. Lis udaje tygrysa, a być może jest kameleonem.

Ludzie, którzy znali prawdę, nie żyją. Albo w ogóle nie ma już prawdy. Stała się gąszczem fałszu, którego nikt nie rozwikła.

Wielu bohaterom tej opowieści tworzono fałszywe życiorysy. W końcu pewnie sami w nie uwierzyli.

Inni nigdy nie dowiedzieli się, jakie role napisano. Zmarli nieświadomi, że wszystko wyglądało inaczej, niż im się zdawało.


W archiwach – dziś przechowywanych w Londynie – pozostało pudło z szyframi.

„E” – źródło informacji udzielanych nieświadomie.

„Kokos” – zrzut.

„Mrówki” – Delegatura Zagraniczna Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość (WiN), największej powojennej organizacji niepodległościowej walczącej z komunizmem.

„Słonie” – Stany Zjednoczone Ameryki. 

„Środki lecznicze” – pieniądze. 

„Tan” – dywersja.

„Mrówki” z wywiadem „Słoni” podpisały umowę za „środki lecznicze”. Celem był „Tan”.

 ***

To nie powieść szpiegowska. To życie.

Tak mógł wtedy pomyśleć. Biegł, żeby przeżyć. I uratować Polskę, zagarniętą przez Stalina.

„Artur” panował nad strachem. Ryzykował wiele razy. Teraz nie mniej niż wtedy, gdy służył w Armii Krajowej. 

Ale wojna się skończyła. Tyle że nastała nowa okupacja, sowiecka.

Kilka lat wcześniej mógł zginąć od kul hitlerowców. Dziś, w listopadzie 1951 roku, mogły dosięgnąć go pociski wschodnioniemieckich milicjantów.

Przedzierał się przez granicę na Nysie Łużyckiej. Kurierskim szlakiem, od dawna używanym w powojennej konspiracji. Po polskiej stronie mógł jeszcze liczyć na wsparcie. Po niemieckiej musiał sam sobie radzić.

Czy skłonność do ryzyka odziedziczył po swoim przodku, który podczas wyprawy wiedeńskiej Jana III Sobieskiego stracił nogę, lecz za odwagę otrzymał tytuł szlachecki? A miłość do wolnej Polski po ojcu endeku?

„Artur” miał już trzydzieści lat. Młodzieńczą brawurę powoli zastępowała u niego pełna roztropności wyobraźnia. Kiedy decydował się podjąć swoją misję, rozumiał, że może zginąć.

Zmierzał do miejsca, które miało odmienić losy Polski. Była to mieszcząca się w zachodnich Niemczech, na terenie okupowanym przez Stany Zjednoczone, komórka polskiego antykomunistycznego podziemia. Zwano ją Delegaturą Zagraniczną WiN.

„Artur” trochę był szczęściarzem, a trochę ciążyła nad nim klątwa. Wiele razy wpadali wokół niego ludzie z konspiracji, a on długo pozostawał na wolności. Siedział tylko raz, jeszcze w 1947 roku. Wtedy zgarnęła go milicja za – jak wzorem ówczesnej propagandy napisano w dokumentach – „bandycką działalność”.

Nad „Arturem” złowieszczo zawisł nie tylko życiorys „zaplutego karła reakcji”. W Polsce takich jak on określano wtedy pogardliwym mianem „syn kułaka”. Jego ojciec gospodarował na kilkuset hektarach.

Ale przecież teraz nie myślał o propagandowych obelgach. Nie było na to czasu.

„Artur” przepłynął rzekę trzy kilometry na południe od Zgorzelca. Na niemieckim brzegu najpierw musiał pokonać dwukilometrową łąkę. W nocnych ciemnościach zaplątał się w druty. W pierwszej chwili zamarło mu serce – te kable mogły służyć sygnalizowaniu, że ktoś przekrada się przez zieloną granicę. Po chwili jednak zauważył, że po prostu trafił na ogrodzenie rozgraniczające pastwiska. Strach ma wielkie oczy, mogli mu powtarzać ojciec i matka; przypominano mu również ten banał na kurierskim szkoleniu. Ale gdy buzowała adrenalina, gdy po pokonaniu rzeki znalazł się sam wśród obcych, rozum przegrywał z emocjami.

Jego ciemną sylwetkę otulał mrok, chroniąc go przed solidnymi niemieckimi lornetkami pograniczników. Ale ciemność była też wrogiem. Poruszał się w niej tak, jakby stracił wzrok.

Niemal po omacku dotarł do szosy. Co jakiś czas pojawiały się na niej samochody. Kiedy jeden z nich przejechał, a czerwony ślad jego tylnych lamp utonął w mroku, „Artur”, upewniwszy się, że nie zbliża się kolejny, przebiegł szybko na drugą stronę. 

Tam zgodnie z planem skręcił w lewo. 

Skradał się ku górze, co chwilę zadzierając głowę. Szukał linii wysokiego napięcia. Według zapamiętanej mapy to ona miała stać się jego przewodnikiem.

Mżyło. Deszcz przymarzał do ubrania. „Artur” ślizgał się po błotnistej mazi.

Nagle usłyszał wroga, który zdradził niejednego kuriera i szpiega.

Psy. Przekleństwo tych, którzy pragną pozostać niezauważeni. Wiejskie burki ujadające, gdy tylko wyczują kogoś obcego, wielu konspiratorów przyprawiły o panikę.

Głos tego bezmyślnego nieprzyjaciela potrafił nieść się daleko. Dlatego „Artur” minął zabudowania w oddaleniu. Wiedział, że są w nich psy, które szczekaniem zwrócą uwagę na obcego.

Znalazł pierwszy słup. Noc była jednak tak ciemna, że zadarłszy głowę, z najwyższym trudem dostrzegał druty. Kolejne słupy całkowicie gubiły się w mroku.

Co chwila wpadał w jakieś doły, zsuwał się ze skarpy. Błotniste zbocze to wybrzuszało się, to zapadało, jakby chciało go z siebie zrzucić. Skradał się tak cztery godziny, aż nastał świt.

Ta misja nobilitowała „Artura”, choć nikomu nie mógł się nią pochwalić. Obowiązywała ścisła konspiracja. W drogę wysłali go ludzie, których znał tylko z pseudonimów. Do Niemiec skierował go ważny oficer rezydujący w Warszawie. „Artur” trafił do niego na rozkaz innego, działającego w Krakowie. 

Konspiracja była jeszcze głębsza niż za czasów AK-owskich. Musiała taka być. Urząd Bezpieczeństwa (UB), wspierany przez sowieckie NKWD, okazał się przeciwnikiem trudniejszym niż hitlerowcy. Kolejne aresztowania i akcje ujawnieniowe dały komunistycznym tajnym służbom nieocenioną wiedzę. Ubecy skrupulatnie notowali, kto był czyim podwładnym w AK podczas wojny, i na podstawie tego wnioskowali, jak mogą wyglądać powiązania w antykomunistycznym podziemiu po wojnie.

Polscy emigranci – a nie brakowało wśród nich uciekinierów z kraju – do których „Artur” zmierzał, wierzyli, że niedługo sowiecka niewola się skończy. Że wybuchnie III wojna światowa. A Polacy, którzy kryli się po lasach w partyzanckich oddziałach czy melinowali w miastach na tajnych kwaterach, chwycą za broń i wspomogą zachodnie desanty. Delegatura Zagraniczna WiN podpisała więc umowę z amerykańskim wywiadem, który zapewnił środki na szkolenia sabotażystów.

Ale żeby to wszystko się ziściło, żeby wreszcie zaczęła się wojna, która przyniesienie wyzwolenie, „Artur” musiał najpierw dotrzeć do zachodnich Niemiec. A potem przerzucić do kraju dokument, który szczegółowo opisywał dywersyjne cele.

To od tego planu zależała wolność Polski.


 

KSIĘGARNIE

O "Piątej Komendzie" na Youtube